sobota, 20 listopada 2010

Zerwałem się dzisiaj wczesnym rankiem z jakimś dręczącym mnie uczuciem, że coś jest nie tak. Spojrzałem na zegarek: wskazywał dziesiątą trzydzieści. Coś dzwoniło mi w uszach. Coś złowieszczego. Nie to, żebym nie wiedział, w którym kościele dzwonią, bo akurat w żadnym. Nie o dziesiątej trzydzieści. Musiała minąć dłuższa chwila, w której słyszałem każdy szelest przy najlżejszym poruszeniu, nim zacząłem sobie uświadamiać, że to, co dzwoni mi tak złowrogo w uszach to nic innego jak cisza, i to nie byle jaka, wyborcza. Nie mogłem już dłużej znieść tego stanu. Zszedłem czym prędzej do kuchni specjalnie głośno tupiąc na schodach i zacząłem hałasować przestawiając bez sensu naczynia. Wszystko, tylko nie ta cisza. Powoli, powoli szczęk naczyń zaczął przywracać normalność do tego świata i mojej duszy. Wyrwałem się ze złowrogich objęć ciszy. Boże, jak dobrze.

A w Wyborczej wcale nie cisza. Można przeczytać sobie, jak to w Poznaniu odbywał się 'Marsz Równości', jak nieśli tam transparent 'równe prawa to nie przywileje', jak im ponoć kibice grozili, ale policja ich uratowała. I wszystko byłoby ok, bo policja ma między innymi chronić słabszych, tylko jest jedno ale. Dziewięć dni temu to ci obecnie biedni, nierówno traktowani i słabsi występowali w Warszawie w roli agresorów, razem z "Panem Biedroniem", (który i w Poznaniu musiał się pokazać), blokując legalny pochód, wykrzykując zawołanie spopularyzowane przez hiszpańskich komunistów z okresu wojny domowej "nie przejdziecie". I to właśnie oni dziewięć dni wcześniej odmawiali innym równego traktowania. 

Czyżby chcieli być równiejsi między równymi? A może należy wreszcie powiedzieć im i wszystkim tym, którzy w podobny sposób podchodzą do życia: nie przejdziecie? Chyba najwyższa pora.

Brak komentarzy: